Dzień jak co dzień, czyli wstać, doprowadzić się do stanu używalności, galopem na przystanek i na zajęcia. Później mniej więcej to samo, tylko w odwróconej kolejności,z lekkimi modyfikacjami. Tym razem było jednak trochę inaczej.

Tak dla odmiany, poszedłem inną trasą, by kupić rzecz do życia absolutnie niezbędną, czyli kołki rozporowe. Przejście ze stępu do kłusa zakłócił mi pewien jegomość, który uznał, że kostka brukowa jest miękka, milusia i tak piękna, że warto by było obejrzeć ją nieco bliżej. Samochody jadą ulicą, nikt nic nie widzi, nikt nie chce widzieć. Ludzi z okolicy też jakoś dziwnie wywiało. Będzie trzeba sprawdzić o co chodzi tym bardziej, że w głowie już i tak zaczęło mi się odtwarzać któreś szkolenie z pierwszej pomocy….

To zaczynamy akcję. Zgodnie z zaleceniami, zacząłem nawiązywać kontakt podchodząc bliżej. Proszę pana? Co się stało? Halo? Zero odzewu. To kucnąłem (bo co innego mogłem zrobić?) i szturchając lekko, ponowiłem pytania. Tym razem odzew był, ale w języku znanym chyba tylko jego twórcy. Dobrze, chociaż wiem już tyle, że to lokalny jogin, w pozycji „Pijana Asana”. Oddycha, nie krwawi, reaguje, czyli powiedzmy, że jest ok. Wstaję, by wyciągnąć z kieszeni komórkę i wezwać karetkę, ale słyszę nagle za plecami: „Pijany?”. Obracam się i widzę, że łaskawie zatrzymał się instruktor prawa jazdy. Zatrzymał się, jak na instruktora przystało, na środku pasa ruchu chyba tylko po to, by go zablokować na moment bo… odjechał zaraz po tym, jak dowiedział się, co zamierzam zrobić.

Kucam jeszcze raz (no nie dziwcie się) by sprawdzić, czy się panu nie pogorszyło. Dalej mruczy pod nosem po starocerkiewnosłowniańsku albo w innym mandaryńskim, to uznaję, że jest tak samo i wstaję by… usłyszeć pytanie „Co się stało?”. Cudownego ozdrowienia nie było, za to zdarzył się inny cud, zatrzymał się przechodzień w wieku przedemerytalnym i po usłyszeniu krótkiego streszczenia jak intensywnie medytował nasz jogin, wyciągnął tę komórkę i zaczął dzwonić na sto dwanaście. W tym czasie, zatrzymał się kolejny facet. Tym razem mniej więcej, w moim wieku. I tak z tym pierwszym opowiadaliśmy, co się stało. Ja temu chłopakowi, a on przez telefon kolejnym dyspozytorom z różnych miast. Później próbowaliśmy znów nawiązać kontakt z panem, dzięki któremu zaczęła się cała ta impreza. Znów bezskutecznie. Jedynym, czego udało nam się domyśleć, było to, że pił kompot z jabłek. (Nie wiedziałem, że jednak znam starocerkiewnosłowiański.) Ciekawe ile miał procent miał ten kompocik.

Te rozmowy w różnych konfiguracjach przerwało głośne EEEEOOOOEEOO karetki, która ruszyła spod budynku pogotowia, do którego było… ze 100m w linii prostej. Ratownicy ekspresowo zadbali o to, by człowiek na poziomie znów trzymał się w pionie i jako, że nadal był średnio rozmowny, pomogli przemieścić się mu do samochodu, kończąc tym samym historię z urozmaicaniem mi dnia.

Jaki z niej morał? Może już lekko wyświechtany, ale nie dla każdego oczywisty. Należy się zatrzymać pomóc, jak się umie. Nie pamiętasz pierwszej pomocy? Trudno, zacznij krzyczeć, dzwoń. Już sama Twoja obecność może ośmielić kogoś jeszcze i razem zdziałacie coś więcej. W tym przypadku to był akurat pan pod wpływem, lecz pozory mylą, bo trudno przecież określić stan człowieka leżącego twarzą do ziemi. Chyba nikt by nie chciałby być zostawiony tak na pastwę losu, z nosem pomiędzy kostką brukową. Bądź częścią społeczeństwa, w którym od zawsze chcesz żyć.